Reklama

Czytelnia

Gołąbki.
 Gwarno było w „gołębniku“ podczas tego fixu.
 Rozgruchotały się „gołąbki“, rozchichotały, aż wstążki fruwały naokoło ramion i szyi, jak prawdziwe skrzydła gołębie.
 I wszystkie, jakby się umówiły — ubrały się biało, popielato, perłowo lub blado lila...
 Cała gama niepewnych barw, jak plama jasna lekko pocieniowana, rozkładała się tryumfalnie pod zielonemi liśćmi w kąt zbitych oleandrów.
 Pani domu, księżna... ukraińska — cztery kąty swego salonu ozdobiła oleandrami.
 Było to niekosztowne i dawało złudzenie szyku.
 Książę wzruszył ramionami, pociągnął zakrótką kamizelkę i poszedł do drzwi „robić honory“, chórem wchodzącym konceps-praktykantom z Namiestnictwa.
 „Księztwo“ przybyli niedawno z dalekiej podróży i przywieźli z sobą spory zapas konfitur i czternaścioro dzieci, z których dwie dorosłe panny miały zamiar wydać się zamąż.
 Arystokracya lwowska, złożona z galicyjskich hrabiów i baronów, podejrzliwie patrzyła na ten tabor książęcy, rozbijający swe namioty w szerokich salonach żydowskiej kamienicy; powoli wszakże przekonano się do sumiastych wąsów księcia, nadzwyczajnych mantyl księżnej, długich warkoczy księżniczek i ich kurhanowego tytułu.
 Fixy bywały liczne, księżna promieniała, księżniczki zdążyły zakochać się w dwóch „golcach“, o szerokich barach i wspaniałych frakach. Książę umierał z nudów, stojąc pod żyrandolem, z którego kapała stearyna. Ciągnął kamizelkę i wzdychał do śniegu, który się białemi błamami, jak królewska szata wlókł daleko po wiejskich rozłogach.
 Dnia tego, fix miał niezwykłe ożywienie.
 Gołębnik aż dygotał od panieńskiego chichotu.
 Gołębnikiem nazywał się kąt pod piecem, pomiędzy pianinem, a czwartem oknem okrytem czerwonemi jak krew adamaszkowemu firankami.
 W kącie tym gromadziły się zwykle panienki i panny.
 W żółto-białem blasku lamp i świec, ta powódź jasnych sukien i biało-różowych plastrów twarzy, znaczyła się z jakąś impertynecką chęcią rzucania się w oczy każdemu, wchodzącemu do salonu.
 Były to trzy Minuśki, pięć Muszek, dwie Lole, jedna Gilda, jedna Lili, jedna Nini, dwie czy trzy Niusie.
 Całe Sacré Coeur lwowskie nagle wypuszczone z po za krat klasztoru i wrzucone w gorącą atmosferę niewyraźnego salonu książęcego.
 „Gołąbki“, tak słusznie nazwane od gołębiej niewinności okrągłych twarzyczek i białych fałd sukien, zdawały się być wykute z jednej sztuki marmuru, dłutem jednego rzeźbiarza.
 Wszystkie miały jedne i te same długie, płaskie z przodu i silnie w pasie ściśnięte figury.
 Wszystkie miały zanik bioder i piersi.
 Ręce obciśnięte w długie duńskie rękawiczki, przytrzymane po za łokciami podwiązkami z wstążek, podnosiły automatycznie do czoła, nagarniając grzywkę, pociągając rzęsy, aż do brwi uparcie sięgające.
 Każda z nich miała na wpół wycięty stanik i tuż pod szyją dwie głębokie „solniczki“, znaczące się ciemnawemi plamami, na żółtem tle skóry.
 Jedna Nini, córka wdowy po generale, panna bez posagu, ale za to zuchwale piękna i wspaniale zbudowana, prezentowała ze spokojem niezmąconym, przepyszny biust pełny, okrągły, z niewielką fałdą tuż pod pachami, dyskretnie wysuwającą się z obramowania blado-liliowego tiulu.
 — C’est convenu! n’est ce pas? — pytały „gołąbki“, jedna drugą.
 — C’est convenu! — odpowiadała zapytana.
 Panienki te mówiły przeważnie po francuzku akcentem przerażającym, niemniej przeto dziwnie aroganckim. Gdy się rozszczebiotały, tworzyła się silna wrzawa, a chichot ich miał wszystko, oprócz inteligencyi. Każda z nich jednak była très bien, i miała się za partyę. Każda wyobrażała sobie, że czyni raważe pomiędzy czarną kohortą mężczyzn, którzy w swych frakach, jak stado nagle spłoszonych karawaniarzy, stali w przeciwnym kącie salonu, lub włóczyli się po przyległych pokojach, obmawiając panny lub stambułki księcia pana, za olbrzymie podkowy drewniane, zamiast szpicrut i rajtpejczów zatknięte.
 „Gołąbki“ jednak były niespokojne. Spoglądały ciągle ku drzwiom wchodowym, jakby oczekując na wejście.
 — Może nieprzyjdą?
 — Przyjdą, przyjdą — uspokajały księżniczki.
 Powoli, salon napełniał się i już wysuwały się niewielkie grupy do przyległego małego pokoju, nazwanego salonikiem księżnej: — Atmosfera stawała się ciężką i przesyconą całą masą różnorodnych perfum. Był to jakby bukiet najwonniejszych kwiatów, nagle rozdeptany i rozgnieciony w gorącej masie powietrza, leniwie ciążącego ku ziemi. Szczególniej z sukien starych kobiet płynęły całe smugi delikatnych zapachów, upartych jak wspomnienie, które zdawały się być wplątane pomiędzy oczka sinawych koronek. — Z gołębnika biła delikatna woń muguet’u i świeżego, dziewczęcego ciała. Była to jeszcze niezdecydowana nuta, coś błądzącego w przestrzeni nakształt płatków lipowego kwiatu. Płatek lipy na żelazo pada i powiewny a biały — rdzy plamę na sztabie wygryza...
 Nagle u drzwi wchodowych zrobił się szmerek leciuchny i gospodyni domu, porwawszy się z fotela, posunęła naprzód. Książę podciągnął znów kamizelkę i przekręcił na bakier siwe, długie wąsy.
 Gołąbki zatrzepotały, zaszczebiotały radośnie: Les voila!... les voila!...
 Odedrzwi bramowanych czerwienią portyer, ku środkowi salonu w jasność płonącego żyrandola, szła grupa ludzi z trzech istot złożona.
 Przodem sunęła kobieta lat średnich, sur le retour, drobna, chuda, nadwiędnięta, trzymała się pochyło i ręce miała jakby wsparte na brykli silnie ściśniętego gorsetu. Za nią wlókł się tren jasno zielonej sukni, obrysowanej na dole wałkiem ciemno-miedzianego aksamitu. Olbrzymie stylowe rękawy, bufiaste, aksamitne wznosiły się po obu stronach głowy, małej, brzydkiej, nieforemnej, nastroszonej rzadką kępą, silnie przyczernionych włosów. Włosy te ściągnięte mocno na skroniach, rwały ku tyłowi głowy skórę skroni i podnosiły w ten sposób łuk brwi i wykrój dołów ocznych na wzór japońskiej czaszki. Suknia głęboko wycięta, zapadała na piersiach smutnym całunem nicości. Szyję pokrywała szeroka aksamitka miedzianego koloru, na której rozkładały się cztery rzędy cudnych pereł, prawie różowawych w kontraście skóry żółtej, siatką drobnych zmarszczek pokrytej.
 Kobieta szła wolno, jak istota anemiczna, z pochyloną głową skończonej neurasteniczki. Oczy ciemno-szafirowe, spłowiałe, dobrze podkreślone tuszem, utkwiła w idącą ku niej księżnę i wyciągnęła rękę chudą, drewnianą, obciągniętą lapisową rękawiczką.
 Po za nią i za obramowaniem trenu, szło dwóch mężczyzn, niemal równym, sztywnym krokiem, jak dwóch na sznureczkach prowadzonych automatów. Jeden z nich — mąż, wysoki, prawie olbrzym, o szerokich barach i olbrzymich stopach, baron Mak von Maken, dźwigał na sobie mundur, cały błękitny, sznurami opleciony.
 Siwy, hałaśliwy z twarzą purpurową wiecznie grożącą kongestyą, z szyją wysuwającą się różowym wałkiem dokoła kołnierza munduru, szedł po za pochyloną i jakby przełamaną postacią żony, chrząkając i hałasując, jak w koszarach. Książę z uwielbieniem patrzył na tę postać c. k. Zagłoby, i z wytężeniem ścieżki sznurów na plecach Mak von Makena śledził. Lecz już druga postać, mężczyzna obok generała idący, rzucał długi jezuicki cień czarnego fraka, na jasną plamę mundura. Ten drugi szedł cicho, choć kroki jego stosowały się do szerokości kroków Mak von Makena. Był to wysoki, bardzo chudy mężczyzna, na którym frak wisiał jak na wieszadle a kamizelka, jakkolwiek starannie ściągnięta, ukazywała jeszcze pustkę pod klatką piersiową. Trzymał się pochyło, jak idąca przed nim kobieta, wyciągał spiczastą brodę silnie ogoloną i wytartą pudrem. Włosy siwe, przyklepane, otulały długą głowę angielskiego wyścigowca, oczy blado-błękitne, zmrużone, tonęły w setkach zmarszczek, któremi twarz była pokrajana. Małe ciemnawe faworyty tworzyły ramę, z której wystawał nos silnie garbaty, duży, opuszczony na opadłe w podkowę wargi.
 Towarzystwo zebrane w salonie powitało „tych troje“, wesołym uśmiechem. Od lat piętnastu zaadoptowano milczącą ugodą ten ménage Maken-Helding. Z początku, trochę szeptano po kątach, powoli, utarło się przecież; Makenowa z taką pokorną nieśmiałością zdawała się prosić o przebaczenie, Helding był tak nieznaczącym i już wysortowanym z liczby epuzerów, Mac von Maken tak wspaniały w swej bucie i dobrym humorze dobrze odżywianego generała, że szepty powoli ustały i z pewnem rozrzewnieniem zaczęto śledzić przebieg tego romansu. Cette pauvre barronne mogła rzeczywiście pragnąć więcej subtelności i delikatności w pożyciu, Mak von Maken, był un homme charmant, ale chwilami trywialność jego miała skrzyp drzwi stajennych a dowcipy — zapach koszarowej zupy. Makenowa, była une mignonne, delikatna, chuda i pełna niezwykłych aspiracyj, było to małe bóstwo, które potrzebowało być adorowane cicho i dyskretnie. Helding z delikatnością starego kawalera, celibatora jadającego w domu i mającego pokój sypialny blado-błękitny, w którym niebyło ani jednego rejtpejcza, nadawał się szczególniej do roli takiego „uwielbiacza“. Że się później podobno z platonizmu wyrodził inny, mniej platoniczny stosunek, ha! to już rzecz Makenowej i Heldinga. Enfin, après tout, nie można żądać od ludzi nadzwyczajności i wymagać, aby byli aniołami. Mak Maken zdawał się niedostrzegać nic i akceptował Heldinga jako przyjaciela domu. Skoro sam mąż przyjmował „uwielbiacza“ — i niejako sankcyonował go przed światem, mówiąc mu „mon ami“, to nie było rolą „towarzystwa“ mieszać się w podobne rzeczy i czynić tej biednej Makenowej jakąkolwiek przykrość. I powoli ta trójka wsuwała się wszędzie, z początku nieśmiało, jakby macając grunt, śledząc wrażenie na twarzach, słuchając dźwięku głosów, witających ją na progu salonów. Lecz wkrótce, uprzejmością ośmielone, ménage Maken-Helding nabrało pewności siebie i wchodziło spokojnie, coraz więcej zabierając miejsca, rozdając uśmiechy, w których znajdowano nawet quelque chose de piquant. Deprawacya ta jawna, cudzołóztwo to wleczone w trenie jedwabnej sukni, w listkach gardenij Heldinga, w lazurowych barwach munduru Mak-Makena, drażniła nerwy i zmysły otaczających. W jasności świec kandelabrowych, posyłano sobie wzajemne uśmiechy i spostrzeżenia. Makenowa miała chwilami rumieńce nowozaślubionej, pod deszczem niedyskretnych spojrzeń, Helding lekkie uśmiechy zwycięzcy, Mak-Maken — dobroduszną pobłażliwość siwowłosego ojca oprowadzającego zięcia i córkę, pełnych zbyt jawnej miłości. I powoli, trójka Maken-Helding stała się ogniskiem, do którego zwracano się coraz chętniej po miłosne wrażenia, śledząc każde bardziej burzliwe widzenie się baronowej i Heldinga, każdą „scenę“, każde przeproszenie się w cieniu dyskretnej alkowy.
 I z latami razem, weszło zupełne zuchwalstwo w ujawnianiu tej miłości baronowej i Heldinga. Teraz, Makenowa wchodziła pewna siebie, tryumfalna — czując, że potęgą swej wielkiej miłości zwalczyła tę hydrę, pełną jadu, którą „światem“ zowią. Czuła się w pełni urody i miłość dodawała jej blasku. Miała w gruncie serca wiele szlachetności i nie kłamała teraz, zwracając się otwarcie i śmiało do Heldinga. Nie przyznawała się jednak głośno, bo to było niepodobnem, ale w każdem jej spojrzeniu, ruchu, słowie — przebijała się bezgraniczna miłość i przywiązanie. Helding mimowoli zajął stanowisko męża kochanego i czuł się dobrze w tej roli. Nie zrozumiał jednak, jak w straszną grę grała Makenowa, narzucając tak światu swego kochanka. Nie czuł, ile istotnej potęgi miłości musiała mieć w sobie, aby tak dać „przełknąć“ światu ten stosunek, kazać mu go przyjąć i niejako usankcyonować.
 Nie zastanawiał się nad tem, szedł zadowolony z tej roli jaką grał, podbudzony w swej próżności, człowiek któremu żona generała, kobieta stanowiąca ozdobę salonów lwowskich, na szyję się rzuca. W kasynie mówił o Makenowej z rozrzewnieniem dobrego męża, jakkolwiek nigdy po za kadry gentelmańskiej przyzwoitości nie wyszedł. Inni „koniarze“ nie blagowali nawet, poważni i pełni szacunku dla tej cudzołożnej żony.
 Powoli wszakże ta faza tryumfu zmieniła się w cichy i spokojny stan zaadoptowanego przez świat związku. Makenowa? Helding? — ależ to stare małżeństwo! Nie pojmowano jednego bez drugiego i tylko przy wejściu jeszcze witano ich uprzejmym uśmiechem. Później ginęli w tłumie. Inne pary potworzyły się, połączyły i promieniowały miłością i szczęściem wśród pragnących wrażeń tłumów.
 Makenowa starzała się i brzydła powoli. Jej maska japońskiej laleczki z latami ciemniała i osuwała się w głębokie bruzdy. Helding chylił się ku ziemi, oczy mu gasły powoli, tracąc barwę i płowiejąc w gorącu miłosnej ekstazy. Czuli, że byli złączeni na zawsze, do śmierci i mieli w sobie spokój dobrze zawarowanego kontraktem małżeństwa. Skoro znaleźli się w salonie, pod rzęsistem światłem kandelabrów, szukali wygodnego miejsca, gdzie siadali we dwoje, zamieniając od czasu do czasu jakąś uwagę półgłosem. On trzymał jej wachlarz spokojnie, rozsuwając sennym ruchem koronki, lub gładząc delikatnie marabuty. Nikt już nie zwracał na nich uwagi, chyba ktoś świeżo przybyły i nieobznajmiony z istotnym stanem rzeczy. Często brano ich za małżeństwo wzorowe, przywiązane do siebie równem, nienerwowem uczuciem. Maken hałasował w fumoirach, nie psując jasnym swym mundurem i swą siwizną ciemnych i mistycznych sylwetek tych dwojga, którzy siedzieli prawie nieruchomo obok siebie z oczami wlepionemi w przestrzeń, jak widzowie na przedstawieniu znanej już dobrze sztuki. Oboje oni stanowili jedną całość. Jakiś krąg niewidzialny, a mimo to istniejący, otaczał ich i bramował, odsuwając od reszty towarzystwa. Było to zapewne ich kilkunastoletnie uczucie, które z burzy miłosnej przeszło w mocne i zda się nierozerwalne przywiązanie.
 Kobieta szczególniej miała w swej zestarzałej postaci upór miłosny kobiety tryumfującej nad zmiennością męzką.
 Mężczyzna był już obojętny, trochę zawsze zalękniony i jakby uśpiony w tej stałości, w którą się sam spowinął przed tyloma laty!
 Ale „gołąbki“ były innego zdania: Odebrać Makenowej Heldinga?
 — Co?... jak myślicie!
 Projekt ten powstał w głowie jasno włosej Lili. Minuśki, Nuśki i Muszki zaadoptowały go w jednej chwili.
 — Tak! tak!... trzeba to zrobić. To ożywi fix i zabawi wszystkich dokoła. Trzeba Heldinga zaakaparować i patrzeć, jaką Makenowa będzie miała minę.
 — Przecież go reklamować nie będzie przez konwenanse.
 Rauty bywały nudne. Mężczyźni młodzi nie umieli poprowadzić porządnie rozmowy. Panienki nudziły się w swym gołębniku. Oglądały się za rozrywką.
 Błękitne oczy Lili padły nagle na dwie mistyczne sylwetki, siedzące nieruchomo obok siebie. Panienka skrzywiła się nagle. Stanowczo ta para działa jej na nerwy. Już trzeci karnawał przyjeżdża ze wsi do Lwowa i trzeci karnawał widzi tych dwoje „starych“, siedzących jedno obok drugiego w wierności chińskich bałwanów. I pochyliwszy się ku swym towarzyszkom, podsuwa im projekt flirtu z Heldingiem, tym samym tonem, jakim w Sacré-Coeur podsuwała myśl przeciągania palcem po wywoskowanych brzegach pulpitu.
 Znudzone jednostajnością rautów, panienki przyjmują projekt z entuzyazmem, obierają dzień i miejsce i dziś zeszły się wszystkie u księżnej, z zamiarem wprowadzenia swych zamysłów w czyn, z okrutną energią istot, które nie wiedzą nawet, czy serce boleć może naprawdę i czy są łzy, które palą.
 Kampanię rozpoczyna księżniczka, młodsza, szatynka, o twarzy schorowanego anioła i długich warkoczach ukraińskiej dziewki. Siada do fortepianu i rozkłada zeszyt nocturnów Chopina z najniewinniejszą pod słońcem minką.
 Chwilę ogląda się po salonie, jakby szukając kogoś.
 — Panie Helding!... proszę mi kartki przewracać!... — prosi wreszcie z czarownym uśmiechem.
 Helding otwiera szeroko spłowiałe źrenice.
 — Pan taki muzykalny... — dodaje panienka.
 Stary kawaler wstaje z pośpiechem, pełen kurtuazyi i śpieszy do fortepianu.
 „Gołąbki“, śledzące tę scenę z niepokojem, oddychają swobodniej. Helding jest tuż, obok nich, na progu „gołębnika“. Wciągnąć go łatwo potrafią.
 Wciągną... i nie puszczą...
 Cicho i spokojnie płynie jeden z nocturnów Chopina.
 Helding przewraca kartki trochę zaniepokojony, zdenerwowany tą „rolą“, jaką odegrywa obok siedzącej przy fortepianie dziewczyny. Zeszedł już do rzędu „widzów“, przyzwyczajony, że to inni defilowali przed nim, podczas gdy on spokojnie siedział obok Makenowej, bawiąc się jej wachlarzem. Długie, suche palce mężczyzny z pośpiechem przewracają kartki, klekocząc jak kastaniety.
 Księżniczka za każdą przegraną stronnicą spogląda na Heldinga i uśmiecha się łagodnie, Helding mimowoli dostrzega koło ust dziewczyny dwa ładne dołki..
 Wreszcie ostatni akord przecina powietrze. Helding pragnie wrócić na swe miejsce, lecz „gołąbki“ otaczają dokoła księżniczkę i dziękując jej gorąco, posuwają go mimowoli w stronę „gołębnika“. Lili mówi coś do niego, śmieje się, szczebiocze; z drugiej strony Nini prezentuje swój przepyszny profil greckiej bogini. Śmiech, chichot, srebro głosu, woń konwalij i młodego ciała, jakiś szum jakby skrzydeł gołębich — i Helding znajduje się nagle w gołębniku, uwięziony ładnemi giestami drobnych rączek, giętkich figurek i młodych twarzyczek.
 Zmieszany, prawie pociągnięty, siada na taburecie i wszystkie panienki z szelestem opadają nagle ku ziemi. Całe stadko blado liliowe, różowe, białe, popielate przypadło do purpury dywanu i zaczajone, uśmiechnięte, wyciąga ożywione nagle dziobki.
 Helding doznaje ekstazy, olśnienia, wysadzony z siodła tą brutalną, a przecież na pozór delikatną taktyką panieńską. On, mężczyzna, siwiejący i zdeprawowany, czuje się przerażony, wyrwany ze snu, niepewny i jakby poszarpany nagle na strzępy.
 Pragnie się wydostać, czyni nieśmiałe usiłowanie, wyciąga kilkakrotnie szyję, ma oczy topielca zapadającego w bagno szmaragdowe, perłami wody lśniące...
 Lecz „gołąbki“ zwartym szeregiem otaczają go coraz silniej jak „wodnice“ o spłowiałych barwach, w niepewnym blasku księżyca się kąpiące. Jedwab szatni, iluzya pnie się pajęczą siecią, wstążki warkoczy mają zapach orzechów cokolwiek wilgotnych a młodość i ożywienie zapala w oczach całe różańce iskierek. Aż szumi od chichotu, aż srebrzy się od białych zębów. Dziewczyny, pochylając się, mają giesta pokornych kotek. Nini wilgotnemi oczami patrzy prosto w twarz Heldinga. Atłas jej ciała mieni się podskórnemi róźowemi pręgami mory. Helding, osłupiały, wpatruje się w to bogactwo kształtów i śledzi wstążkę, wiążącą stanik na ramieniu okrągłem i doskonale pięknem.
 Nini wzrok ten czuje i prostuje się cała, dumna ze swej dziewiczej krasy, nieskalanej jeszcze dreszczem miłosnej chęci. Podnosi wysoko brodę i ukazuje cudną szyję o delikatnych, przezroczystych tonach ambry...
 Helding przymyka na chwilę oczy i osuwa się osłabły, ocierając pot z czoła...

 W kącie Makenowa widzi ten cały manewr i dostrzegłszy Heldinga pomiędzy panienkami, doznaje nagłego ściśnięcia serca. Zwalcza jednak ten ból przelotny i uśmiecha się jakby zadowolniona z tego powodzenia kochanka. Ma bowiem przeświadczenie, że Helding z grzeczności usiadł na chwilę w „gołębniku“ i wprędce, znudziwszy panienki, powróci do niej, na dawne swe miejsce. Spokojnie więc śledzi ruchy dziewcząt, ot, jak żona uśmiechająca się pobłażliwie na niewinny żart ze strony męża.
 Wydarza się to wprawdzie pierwszy raz, bo zwykle panienki nie zwracały uwagi na Heldinga, jako na „starego kawalera“, niezabawnego i nie liczyły się z nim wcale. Pozostawała mu tylko ona, ona jedna i tak miało już być nazawsze. Tymczasem dziś nagle zmienia się dawny porządek rzeczy...
 To śmieszne a jednak te kilka minut zaczynają się jej wydawać wiekiem.
 Tem bardziej, że Helding nie zdaje się nudzić panienek, ani być znudzonym. Owszem, ożywienie panuje tam wielkie, całe snopy śmiechu wybiegają w przestrzeń salonu. Makenowa doskonale pomiędzy tym chichotem rozróżnia głos Heldinga. Mówi coś, powoli, ot tak jak on zwykle, ale z trochą więcej energii i ożywienia. Słów Makenowa dosłyszeć nie może, dźwięk głosu dobiega do niej dokładnie.
 To dziwne, wydaje się jej, że ten głos, że sam Helding jest od niej bardzo, bardzo daleko i że niknie nagle w całym tumanie ironicznych akordów...
 Zagryza usta i doznaje wrażenia zupełnego osamotnienia.
 Czuje chłód przejmujący dokoła nóg i wsuwa je szybko pod suknię. Traci pewność siebie i staje się niezgrabną i jakby związaną. Przeczuwa... śmieszność i kurczy się przed tem ohydnem widmem. Nagle zaczynają jej dolegać rękawy sukni. Są zbyt ciasne w łokciu, a za wolne w ramieniu. Włosy ma zanadto ściągnięte i dreszcze przebiegają ją wzdłuż krzyża. Obronić się nie może, nie potrafi. Śmieszność jest tuż przy niej. Helding nie wraca.

. . . . . . . . . . . .
 Powoli w salonie zaczynają dostrzegać, co się dzieje w „gołębniku“. Po za wachlarzami, flirtujące pary z uśmiechem pokazują sobie szpiczastą głowę Heldinga pomiędzy jasnemi i ciemnemi fryzurami dziewczyn. Powoli od gołębnika oczy zaczynają się zwracać ku Makenowej. Wygląda ona tak, jak człowiek, który zgubił swój cień. Mruga szybko oczami i połyka ślinę. Wszyscy znajdują ją trochę śmieszną. Au fond musi być zazdrosną... Z bocznych salonów zaczynają schodzić się goście, i wszyscy z najobojętniejszemi napozór minami śledzą rozłączoną tak nagle i niespodziewanie parę. Tiens! tiens!... Helding pomiędzy panienkami? Flirtuje nie na żarty! A Makenowa? Siedzi i patrzy. Enfin... Helding zdobył się na trochę własnej woli. Bardzo naturalne! Mężczyzna!... powinien już skończyć tę śmieszną awanturę. Stary?... e! cóż znowu. To Makenowa stara — Helding jest niemłody, ale jeszcze nie stary. Zestarzał się przy niej. Ileż to lat już trwa ich romans? To nie ma sensu, to powinno się raz skończyć!...
 I nagle, razem z chichotem dziewczyn, w tę nudę rautową wpada brutalna chęć tłumu szarpania tej miłości adoptowanej, przyjętej, tolerowanej. I ci sami, którzy niedawno jeszcze z uśmiechem sympatyi spoglądali na dwie ciemne sylwetki, siedzące w tym nimbie nieugiętej wierności, ci sami teraz odsłaniali tajemnice tego stosunku, który przed laty promieniał i ogrzewał chłód konwenansem mrożonych salonów. Jakaś głucha niechęć zaczynała nurtować dokoła, coś nakształt zemsty za ten tryumf uczucia i doskonałej miłości, która lata całe przetrwała nienaruszona, skończona, nad wszystko silniejsza. Ludzka nędza, niemogąca znieść doskonałej harmonii, radowała się tym niespodziewanym dysonansem wśród zastygłego już w przestrzeni akordu. I ciepły, sympatyczny prąd szedł ku „gołębnikowi“, w którym widać już było tylko plecy dziewcząt, obciągnięte jedwabiem staników i połyskujące drabinkami silnie ściągniętych sznurowadeł. Dziewczyny pochylone ku Heldingowi, całe rozweselone dobrą farsą, jaką baronowej robiły, bawiły się serdecznie, wpatrując w pomarszczoną twarz kochanka Makenowej. Jego długa szyja, po której przesuwało się owe „jabłko Adamowe“, była przedmiotem ich szczególnej obserwacji. Trącały się łokciami, dusząc się ze śmiechu. Ten stary był wspaniały! Usta miał w podkowę i rzadkie włosy, od lewego ucha nagarnięte ku prawemu. Teraz kosmyk jeden odczepił mu się nagle i powiewał jak siwiejące pióro tryumfalnie ponad uchem. Tego było nadto. Nusia Dobrojewska schowała się za plecy Nusi Małowiejskiej.
 Jeszcze chwila, a byłaby na głos parsknęła śmiechem.
 Tymczasem Helding, na wpół pijany tym zapachem blondynek, brunetek naokoło niego zebranych, cały zgorączkowany widokiem biustu Nini, błękitnych oczów Lili, i dołków naokoło ust księżniczki, odmładzał się w tej atmosferze młodości i niezwiędniętego ciała, jaką nagle poczuł dokoła siebie.
 Starzejąc się razem z Makenową, zapomniał niemal, że są jeszcze na świecie pełne ramiona, długie warkocze i lśniące oczy. Nagle otoczyła go orgia młodości, dziewczęcego wdzięku, dziecinnego prawie szczebiotu. Długi post w zeschniętych ramionach jednej kobiety, wyrobił w nim ascetę pozornego, pod którym drzemał wiecznie błądzący za nowością mężczyzna. Ręce mu drżały, uszy paliły go, całe czerwone na tle żółtej skóry i resztki włosów. Był śmieszny, nędzny, biedny, w obec tego flirtu, który zdawał się przedłużać w nieskończoność. Z początku nieśmiały, powoli rozzuchwalał się i jak zbudzony ze snu kilkunastoletniego królewicz, dobywał ze swej pamięci przestarzałych komplementów i dowcipów. Panienki znajdowały go zajmującym, widział to po ich ożywieniu, wymawiały mu jego odosobnienie się i widoczne unikanie „gołębnika“. Tłomaczył się powagą wieku, lękając się, aby nie zostawiły tej wzmianki bez zaprzeczenia. Lecz one protestowały gorąco.
 — Wiek? cóż to? czy jest starcem, aby się wiekiem przed niemi zastawiał? I coraz milsze, coraz weselsze, nacierały, otaczały go, rzucając od czasu do czasu przelotne wejrzenie na Makenową...
 — Oh! ma chère... co za mina!... spojrzyj na Makenową! elle est verte!...

. . . . . . . . . . .
 Teraz już Makenowa uczuła, że pomiędzy Heldingiem i nią otwiera się przepaść. Całe lata wielkiej i gorącej miłości zapadały w przestrzeń, spychane szelestem gołębich skrzydeł i chichotów dziewczęcych. Makenowa instynktem kobiecym odgadywała cały proces obudzenia się Heldinga i zamierała sama z bólu, porównywając swój biust zapadły z przepysznym gorsem Niny, którą widziała dokładnie na tle ciemno czerwonego obicia, tryumfującą i całą różową w blasku płonących kandelabrów. Te głowy dziewczęce, pochylone, bogate w masy ciemnych lub jasnych warkoczy, te plecy giętkie, proste, impertynenckie, zwartym murem otaczające Heldinga, przedstawiały się w jej oczach jak mur silny, straszny, wznoszący się nagle pomiędzy nią i jej kochankiem. Teraz już nie był od niej daleki, ale ten, który niedawno jeszcze był nią samą, oddzielał się od niej, odchodził, stawał się obcym, ciągnąc za sobą jej potłuczone i obolałe serce. Przez chwilę chciała powstać, podejść do fortepianu pod pretekstem przejrzenia nut i wmieszać się w to całe grono, ale czuła na sobie setki spojrzeń i pozostała na miejscu, zdjęta nieśmiałością, gładząc tylko powolnym ruchem pióra swego wachlarza. Nagle jednak zatrzymała rękę, sparaliżowana, z gardłem ściśniętem, z oczyma łez pełnemi, jak zwierzę tropione w legowisku, osaczone psiarnią, grającą przyszły tryumf i krwawą radość. Uczuła się starą, brzydką, śmieszną, spodloną. Była przedmiotem szyderstwa tej całej bandy, której przez lat tyle imponowała spokojem swego cudzołóztwa. Miała nóż w sercu i kamień wstydu nad głową. Po raz pierwszy może poczuła, że Helding był tylko jej kochankiem, do którego nie miała żadnego prawa... Uciekał od niej, szedł pomiędzy młodsze, weselsze istoty...
 I bez kropli krwi na ustach siedziała zgarbiona, straszna, zmieniona, niemal zgrzybiała w tej niemej rozpaczy, którą się dławić zaczynała.


 W kilka godzin później Helding w ciszy swego błękitnego pokoju stał przed lustrem i z uśmiechem zadowolnienia spoglądał na swą twarz rozjaśnioną.
 Tak... bezwątpienia, nie jest jeszcze starym i byłoby szaleństwem z jego strony nie korzystać z tych warunków, które pozwalają mu spędzać od czasu do czasu tak miłe chwile, jak te dzisiejsze.
 Zapalił kandelabr na kominku i przyglądał się uważnie swej twarzy, oczom, zębom, włosom. Nucił coś pod nosem i postanowił myć się od jutra w benzoesie, oraz wprawić sobie trzy przednie zęby.
 Przymknął na chwilę oczy i uśmiechnął się radośnie, przypomniawszy sobie biust Niny, oczy Lili i dołki księżniczki. Co za dziewczyny!... seperlipopette!... gdzie on miał oczy, że do tej chwili nie dostrzegł, jakie to cacka są obok niego! Prawda, że wiecznie siedział obok Makenowej. Skrzywił się i wzruszył ramionami. Ta Makenowa zanadto go więzi i przy sobie trzyma!... To dobre było dawniej, ale dziś?... Przytem zauważył, że się bardzo posunęła i dziś, gdy wychodziła z rautu, miała minę zupełnie niemłodej kobiety. Chciała coś do niego przemówić, ale właśnie Nini i Lili podsunęły się i musiał im wyszukać ich zarzutek. Podając rotundę Nini, dotknął niechcący jej ramienia. Jeszcze teraz ukrop przebiega jego żyły. Myślał, że już jest niezdolny do podobnych wzruszeń... Przy Makenowej nie doznawał nic podobnego. Prawdopodobnie dawniej i ona tak na niego działała... Z latami wszakże przyszło przyzwyczajenie!...
 Zaczął rozbierać się powoli, wpatrując w płomienie świec, które odbijały się żółtemi gwiazdami w gładkiem tle lustra.
 Figlarne są te dziewczęta, miłe i młode! Bodaj-to młodość... ożywiła go! Czuje się sam odmłodniałym, odrodzonym!.. Nie widzi swej brzydoty, chudości i siwych włosów. Zdaje mu się, że gdyby miał taką młodość świeżą i zdrową ciągle obok siebie, wróciłby do lat dawnych, do gorących namiętności trzydziestoletniego mężczyzny.
 I z zagadkowym uśmiechem wciąga na nogi pantofle, dar i pracę Makenowej.
 Kto wie jeszcze jak będzie. Jest niezależny, wolny, jeszcze młody, powodzenie ma u panien niemałe, może się zdecyduje... ożeni...

. . . . . . . . . . . .
 W panieńskich łóżeczkach, pod niebieskiemi, różowemi i białemi kołderkami, leżą „gołąbki“ otulone, z włosami gładko splecionemi z tyłu, z przodu zakręconemi w papiloty. Niebieskie, różowe lub zielone veilleuzy palą się blado przed obrazkami albo statuetkami Dziewicy. Panienki zasypiają spokojnie, wesołe, rozbawione jeszcze tą farsą, jaką urządziły Makenowej i staremu Heldingowi. Uśmiech rozjaśnia ich wpółsenne buzie, gdy myślą o kosmyku chwiejącym się nad uchem i o tem, że Helding wziął ten flirt zbiorowy na seryo a Makenowa z przestrachu i zazdrości pozieleniała.
 I doskonałe w swem okrucieństwie, spokojne w tej zbrodni, jaką wyrządziły, rozrywając silne jak śmierć uczucie, zasypiają jedne po drugiej, gołąbki białe niewinne, łagodne w mdławych światełkach, składając na piersiach ręce giestem pensyonarek śpiących w dortoirach Sacré-Coeur, giestem aniołów otaczających fałdy błękitnego płaszcza przezroczystej wśród chmur Madonny.

Komentarze